Menu

27 kwietnia 2017

Secesyjna „Krynolina” w operze

W ostatnią sobotę lutego wzięłam udział w wyjściu do opery wraz z Paniami i Panem ze stowarzyszenia „Krynolina”, którego również jestem członkinią. Wybór padł na Operę Wrocławską z racji zarówno wizualnej jak i historycznej atrakcyjności obiektu. Trudniej było wybrać samą operę i termin, tak aby pasowały większości, ale udało się i ku mojej satysfakcji padło na "Carmen" Bizeta :)

źródło

Przed operą zaplanowane było spotkanie w kawiarni w pobliżu obiektu, ale niestety nie udało mi się wziąć w nim udziału. Wraz z damami, które gościłam, prawie że do ostatniej chwili wykańczałam stroje i dodatki. Tak się złożyło, że na przygotowanie wykroju i uszycie sukni miałam zaledwie 4 dni i sama jestem w szoku, że udało mi się ją uszyć w tak krótkim czasie, bo zazwyczaj szycie nowego stroju zajmuje mi go dużo więcej!

Zdecydowałam się na stosunkowo "skromną" suknię bez żadnych zdobień - tylko gładka czarna satyna, ale za to z duuużym trenem. Miałam spory zapas materiału, więc mogłam sobie spokojnie poszaleć z objętością spódnicy, której w efekcie obwód dołem wynosi około 6,5 m. Inspirowałam się kilkoma sukniami zachowanymi w zbiorach MET, a szczególnie jedną datowaną na lata 1898-1900, która powstała w "House of Worth". Przyglądając się dokładnie jej zdjęciom oraz innych o zbliżonym kroju, powstał mój wykrój oraz suknia, którą miałam na sobie podczas tamtego wieczoru.

źródło

Na zdjęciach oryginału można zauważyć elementy beżowej koronki przy dekolcie oraz prawdopodobnie resztki zwiewnej tkaniny w okolicy ramion. Początkowo planowałam również użyć podobnej koronki i dodać coś na ramiona, ale ostatecznie zrezygnowałam z tego pomysłu, aby zachować jednolitość i prostotę stroju. Niewykluczone jednak, że za jakiś czas zmienię zdanie i przeobrażę nieco wizualnie swoją suknię...


Poza suknią niezbędna jest jeszcze oczywiście odpowiednia bielizna oraz dodatki! Wyjście do opery okazało się idealną motywacją do ukończenia zaczętego kilka miesięcy wcześniej gorsetu, a także do uszycia typowo secesyjnej halki z falbaną na dole. Na lekcję układania włosów udałam się natomiast do Edyty, która jak widać na zdjęciach jest świetną nauczycielką, i dzięki niej udało mi się bez problemów samodzielnie odtworzyć fryzurę, którą mi zaproponowała :)

Fot. P. Schmidt

No i oczywiście nie mogło zabraknąć biżuterii, która stanowi nieodzowny dodatek do każdego wyjściowego stroju. Po wielu godzinach pracy z malutkimi szklanymi koralikami powstał komplet biżuterii, który zaprojektowałam specjalnie z myślą o tej okazji. Składa się na niego kolia, dwie bransoletki (w operze miałam tylko jedną, bo drugiej nie udało mi się skończyć) oraz kolczyki, a do włosów ozdobny grzebień. Docelowo powstanie jeszcze pierścionek i broszka w tej samej kolorystyce oraz ozdobne szpilki do włosów ;)


W sumie sama opera mi się podobała, choć wolałabym zobaczyć premierę, bo wiadomo - wtedy zawsze wszyscy i wszystko jest na najwyższym poziomie, ale i tak przyjemnie spędziłam wieczór. Jedynym dyskomfortem były fotele nieprzystosowane do dam chodzących w gorsetach. Niestety dość mocno odczuwałam ten mankament i z prawdziwą ulgą przyjęłam przerwę między aktami, podczas której mogłam pospacerować po budynku oraz ugasić pragnienie w operowej kawiarni i porozmawiać z różnymi osobami. Naturalnie nie mogłyśmy zostać niezauważone i było mi bardzo miło, gdy w trakcie przerwy zaczepiło mnie kilka osób obcojęzycznych, którym spodobał się mój strój :)

Fot. P. Schmidt

7 kwietnia 2017

Zimowy spacer...

Nazajutrz po balu w Oświęcimiu zaplanowany był spacer w parku otaczającym Zamek Pszczyński. Dopisało nam szczęście – całą noc sypał śnieg i o poranku przywitało nas przyjemne słońce oraz świat przykryty białą pierzynką – lepszej pogody na spacer chyba nie mogliśmy sobie wymarzyć! :-D


Moim jedynym zmartwień pozostawało czy nie zmarznę, ponieważ miało to być pierwsze wyjście w moim zimowym zestawie empirowym. Co prawda pelerynę z czarnej wełny miałam uszytą już trochę wcześniej, ale nie miałam okazji jej przetestować. Postanowiłam też doszyć do niej osobno zakładany kaptur z małą pelerynką, żeby ochronić szyję i dekolt, które w tamtych czasach były dość mocno odsłonięte. No i oczywiście musiałam uszyć sukienkę! Miałam w zapasach większy kawałek czarnego sukna, które idealnie się nadawało, w związku z czym na spacerze robiłam za „czarną wdowę” ;) A na sam koniec w ekspresowym tempie około półtorej godziny powstał bonnet z czarnej satyny, który jeszcze potem wykańczałam w pociągu, ale akurat z niego nie jestem szczególnie zadowolona i zamierzam zrobić nowy przed następną zimą. Niestety nie mam zdjęć samej sukni, ale poniżej jest ona nieco widoczna. Uszyta została wg wykroju na suknię dzienną z lat 1806-09 znajdującego się w książce Janet Arnold „Patterns of Fashion”.



Ogólnie patrząc na piękne pelisy pozostałych uczestniczek spaceru czułam się trochę jak „uboga krewna”, ale nie przeszkadzało mi to cieszyć się pogodą i towarzystwem – stało się za to motywem do uszycia własnej pelisy, o której myślę teraz od czasu do czasu i zaczyna mi już w głowie powoli kiełkować wizja tego jak by miała ona wyglądać ;)




Nie zabrakło też oczywiście bitwy śnieżnej - tyle świeżego śniegu nie mogło się przecież zmarnować! ;-D